Artykuł dostępny dla abonentów – zamieszczony jedynie tymczasowo ze względu na wysokie zainteresowanie społeczne aktualnie toczącym się postępowaniem. Zapraszamy do prenumeraty Gazety Wyborczej.
Wcześniej Fundacja Otwarty Dialog piętnowała za łamanie praw człowieka reżimy wschodnie, a teraz piętnuje rząd polski. I właśnie dlatego mnie posadzili – mówi po zwolnieniu z aresztu działacz Fundacji Otwarty Dialog Bartosz Kramek.
Aleksandra Szyłło: Jak wyglądało pana aresztowanie 23 czerwca?
Bartosz Kramek: Przyszło po mnie pięciu funkcjonariuszy ABW – dwóch podpułkowników, dwóch majorów i podporucznik. Zostałem przechwycony z zaskoczenia na hotelowym korytarzu. Uznaję to za wykorzystywanie polskich służb przez upolitycznioną prokuraturę do zadań, do których nie są powołane. Bo czy naprawdę rolą podpułkownika ABW jest pilnowanie, żebym wyjął z butów sznurówki i nie uciekł z toalety? I jakie zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa stwarza mała prywatna firma, której formalnie dotyczy cała sprawa? Osobiście nie mogę natomiast narzekać – funkcjonariusze byli bardzo uprzejmi i profesjonalni.
Ile czasu miał sąd, żeby zapoznać się z pana aktami przed decyzją, czy przychyla się do wniosku prokuratora o areszt?
– Pierwotnie ok. pół godziny. Jeśli dobrze pamiętam, ok. godz. 13 prokuratura wysłała ABW z wnioskiem do sądu, po czym rozprawa została ustalona na 14. Sąd miałby więc może trzydzieści minut, żeby przejrzeć czterdzieści tomów akt mojej sprawy i zdecydować, czy są przesłanki do zatrzymania mnie w areszcie. Mój adwokat Tomasz Przeciechowski wystąpił o przesunięcie rozprawy na 16:30, by zapoznać się z aktami, których wcześniej sam nie otrzymał, oraz po to, by mój drugi obrońca Radosław Baszuk mógł fizycznie dojechać z Warszawy do Lublina. Dzięki temu sąd także zyskał dwie godziny.
Mamy w Polsce systemowy problem z nadużywaniem aresztu tymczasowego. Sądy karne często przychylają się automatycznie do wniosków prokuratury, nie mają bowiem możliwości ani ochoty wnikać w wielotomowe akta zawiłych spraw. Wszystko odbywa się pod presją czasu, a dla sądu zawsze bezpieczniej jest zastosować areszt, względnie zarządzić wysokie poręczenie majątkowe. Także wygodniej – wniosek aresztowy to w zasadzie gotowiec dla sędziego, który można obszernie cytować w postanowieniu.
Tak też było w moim przypadku. Prokurator przywołał m.in. orzecznictwo, z którego wynika, że sąd wcale nie musi indywidualnie oceniać ryzyka związanego z wypuszczeniem człowieka, by odpowiadał z wolnej stopy. Powinien natomiast uwzględnić przede wszystkim wysokość grożącej podejrzanemu kary. Przyjmuje się, że im poważniejsze zarzuty, tym wyższe prawdopodobieństwo, że podejrzany będzie się ukrywał lub próbował utrudniać postępowanie. Daje to ogromną władzę prokuraturze. Problem polega także na tym, że wiele zmian w prawie karnym wprowadzanych przez obecną władzę zaostrza wymiar kar, co pośrednio przyczynia się do większej liczby odsiadek bez wyroku. Niektóre z nich trwają latami – wbrew zapowiedziom rządu czas trwania postępowań sądowych cały czas się wydłuża. Rezultaty “reformy sądownictwa” przynoszą efekty przeciwne do deklarowanych.
Niemniej, choć jest coraz gorzej, areszty wydobywcze nie pojawiły się za PiS-u. Piętnuje to stanowczo Europejski Trybunał Praw Człowieka.
W moim przypadku sąd nie wziął pod uwagę, że śledztwo trwa już trzeci rok, a na dobrą sprawę piąty, bo obecne jest kontynuacją poprzedniego, które wszczęto jeszcze w sierpniu 2017 r. Większość świadków – a były to setki osób – została już dawno przesłuchana. Jeśli miałbym zamiar mataczyć czy wpływać na świadków, robiłbym to przecież znacznie wcześniej – wiemy o tym postępowaniu od samego początku. Dodatkowo, niemal połowę czasu spędzam w niektórych miesiącach w Warszawie, choć mieszkamy z żoną w Brukseli po tym, jak ją wyrzucono z Polski. Gdybym chciał uciec polskim organom i wymiarowi sprawiedliwości, nie przyjeżdżałbym regularnie do kraju i nie prowadził aktywności społecznej, niejednokrotnie informując publicznie o swoich działaniach. Od lat biorę także udział w kilkudziesięciu innych postępowaniach związanych z naszym konfliktem z obozem rządzącym – jako podejrzany, świadek, powód, oskarżyciel, pokrzywdzony… Wiele z nich sami inicjowaliśmy, broniąc naszych dóbr osobistych czy składając zawiadomienia do prokuratury o nadużyciu władzy. Gdybym nie pojawiał się na przesłuchaniach i rozprawach, sam sobie strzeliłbym w stopę.
Zdaniem moich obrońców w lubelskim śledztwie prokuratura nie pozyskała żadnego nowego, przełomowego dowodu – w sensie procesowym nie stało się nic, co uzasadniałoby teraz takie gwałtowne ruchy. Co więcej, sam prokurator twierdzi, że wiele czynności jeszcze trwa i będzie wykonywanych – to może zająć kolejne lata. Skąd więc zarzuty i areszt? Dlaczego akurat teraz?
No właśnie – dlaczego?
– Możemy tylko spekulować. Jeden z moich adwokatów twierdzi, że PiS mogło próbować przykryć medialnie moim aresztem sprawę kompromitacji ministra Michała Dworczyka w aferze mailowej. Wskazywałaby na to choćby natychmiastowa, przygotowana wcześniej nagonka propagandowa w TVP i innych ośrodkach rządowej propagandy.
Bierzemy również poważnie pod uwagę tzw. trop kazachski, czyli mój areszt jako przysługę polskich władz dla dyktatora Kazachstanu Nursułtana Nazarbajewa. Nazarbajew pomógł niedawno polskiemu rządowi odnieść sukces, jakim było szybkie wypuszczenie z białoruskiego aresztu trzech Polek, działaczek Związku Polków na Białorusi. Ostre uderzenie w Fundację Otwarty Dialog i osobiście w moją żonę, która otwarcie i konsekwentnie wspiera demokratyczną opozycję w Kazachstanie, mogło być uzgodnionym gestem wdzięczności, który jednocześnie jest PiS-owskiemu rządowi na rękę.
Poza tym ostatnio w warszawskich sądach ruszyło z miejsca ok. dwudziestu spraw, w tym trzy karne o ciężkie pomówienia, które wytoczyliśmy czołowym politykom PiS oraz sprzyjającym im “mediom”, a w najbliższych dniach startujemy z nowym projektem “Listy hańby”, który osobiście piętnuje osoby odpowiedzialne za demolkę sądownictwa.
Jak minęły trzy tygodnie w areszcie?
– Jeśli chodzi o same warunki, nie mogę specjalnie narzekać. Trzymano mnie w jednoosobowej celi, dla “medialnych”. Wychowawca tłumaczył mi, że to procedura stosowana, gdy aresztowany jest osobą publicznie znaną – ze względów bezpieczeństwa. W miarę czysto i schludnie, powiedziałbym – minimalistycznie. Trochę jak w moim krakowskim akademiku w czasach studenckich. Na spacerniaku byłem sam. Poruszałem się zawsze w eskorcie dwóch funkcjonariuszy. Jedzenie? Paprykarz, pasztet, mielonka, chleb… dużo chleba. Raz dziennie – ciepłe obiady.
Po raz pierwszy w życiu byłem widzem TVP i TVP Info, bo tam nie ma innych kanałów. Miałem okazję prześledzić ich propagandowe orgazmy związane z zarzutami wobec Sławomira Nowaka i obsesyjne śledzenie każdego ruchu powracającego do Polski Tuska.
Subkultura przypominała mi trochę moją podstawówkę. Na ścianach napisy – kto jest “konfidentem”, kto “cwelem” i kogo trzeba “j…ć”, ulubione kluby piłkarskie, imiona, daty i miejscowości pochodzenia. Niemal nie miałem kontaktów z innymi osadzonymi – rozmawialiśmy głównie na początku, przed przyjęciem na oddział.
Powszechnie znienawidzony jest pozujący na szeryfa, zaostrzający kary i procedury Ziobro. Najgorsza jest bezczynność, brak możliwości reakcji na dotyczące cię bezpośrednio wydarzenia i koszmarna biurokracja, która powoduje, że w każdej niemal najprostszej sprawie trzeba pisać podania do prokuratora, który decyduje np. o zgodzie na otrzymanie od bliskich odzieży czy środków higienicznych. Strażnicy byli natomiast bardzo w porządku.
Co mówią o ministrze?
– Krótko i dosadnie, ale nie zacytuję. Natomiast kiedy opuszczałem areszt, funkcjonariusze życzyli mi powodzenia w walce z reżimem.
Mnie również bezpośrednio dotknęły “reformy” Zbigniewa Ziobry, który konsekwentnie powiększa uprawnienia prokuratury kosztem sądu i praw podejrzanych/oskarżonych. Gdy sąd rejonowy w Lublinie orzekł, że mogę wyjść za kaucją, mógłbym być uwolniony po 48 godzinach. Jednak od 2019 r. jest tak, że sprzeciw prokuratora wstrzymuje zwolnienie podejrzanego do czasu jego rozpatrzenia przez sąd drugiej instancji. Dlatego spędziłem w celi trzy tygodnie.
Skandaliczna jest także asymetria uprawnień stron – mnie i moich adwokatów obowiązuje – pod rygorem odpowiedzialności karnej – tajemnica śledztwa. Natomiast prokuratura może w każdej chwili zorganizować konferencję prasową i ze względu na “interes społeczny” ujawnić dowolnie wyselekcjonowane fragmenty akt. W sytuacji, gdy prokurator generalny jest czynnym politykiem, mającym pełną kontrolę nad każdym interesującym go śledztwem i karierą podległych prokuratorów, korzysta z tego bardzo ochoczo.
Służby mogą bezkarnie pozyskiwać dowody w sposób nielegalny, a sąd nie może odmówić ich wykorzystania. Usłużni prokuratorzy nie poniosą także odpowiedzialności dyscyplinarnej, jeśli działali w interesie społecznym, a co nim jest – określają oczywiście oni sami. Poza tym właściwe miejscowo dla nas są organy i sądy warszawskie, ale Ziobro i Święczkowski mogą arbitralnie kierować sprawy do dowolnej jednostki w kraju. W Lublinie prokuratorem regionalnym jest serdeczny kolega Ziobry Jerzy Ziarkiewicz, a naszą sprawę prowadzi młody wilczek, awansowany i nagradzany w ostatnich latach. Nazywa się Marcin Kołodziejczyk i jest jedną z postaci opisanych w raporcie stowarzyszenia niezależnych prokuratorów Lex Super Omnia.
Skąd zarzut prania pieniędzy?
– Działania naszej fundacji przez lata skierowane były poza granice Polski, wspieraliśmy ruchy prodemokratyczne w krajach postsowieckich, jak Ukraina, Białoruś, Mołdawia czy Kazachstan. Dawniej staraliśmy się – zasadniczo raczej skutecznie – angażować na rzecz takich działań polskich polityków wszystkich opcji. Na misje w obronie więźniów politycznych w Rosji wysyłaliśmy razem posłó PO, PiS i Ruchu Palikota.
Gdy PiS doszedł do władzy i zamachnął się na niezależność sądownictwa, uznałem, że nie mogę nie zająć jednoznacznego stanowiska. Latem 2017 r. opublikowałem tekst o obywatelskim nieposłuszeństwie w obronie sądów, reagując na oczywiste zło i łamanie praw obywatelskich. Różnica jest tylko taka, że wcześniej piętnowaliśmy wschodnie reżimy, a teraz – polski rząd.
I wtedy z dnia na dzień ja, moja żona i nasza fundacja staliśmy się publicznym wrogiem partii rządzącej. Wszczęto wobec nas wiele kontroli i innych postępowań, próbowano nawet przejąć kontrolę nad fundacją poprzez zawieszenie jej zarządu i wprowadzenie komisarza. Prokuratura Okręgowa w Warszawie wszczęła śledztwo w sprawie wzywania do popełnienia przestępstwa karnoskarbowego, opierając się na tym, że w tekście rozważałem m.in. obywatelską akcję niepłacenia podatków jako formę nacisku na władze.
To była geneza lubelskiego śledztwa, bowiem w 2018 r. sprawę przekazano z Warszawy do Prokuratury Regionalnej w Lublinie, która powierzyła jego prowadzenie ABW. Rozszerzono jego kwalifikację prawną o ewentualne nieprawidłowości związane z szeroko rozumianym praniem pieniędzy. Ponieważ równolegle w Urzędzie Celno-Skarbowym w Łodzi toczyły się kontrole skarbowe fundacji i mojej firmy, prokuratura i skarbówka regularnie wymieniały się ze sobą aktami. W postępowaniu prokuratorskim nie mieliśmy dostępu do akt, ponieważ do teraz nie byliśmy jego stroną. Jednak prokuratura, w mojej ocenie raczej niefrasobliwie, przekazywała do Łodzi wiele kwitów ABW, zapominając opatrzyć je klauzulą tajności. Jako stronie kontroli skarbowej jest nam to udostępniane i możemy te informacje wykorzystywać.
Stąd dowiedzieliśmy się, że usilnie poszukiwano w naszej działalności rosyjskiego śladu, względnie brudnych pieniędzy postsowieckich oligarchów. Od 2018 r. polskie organy podjęły także intensywną współpracę ze swoimi mołdawskimi odpowiednikami, które również zwalczały naszą fundację ze względu na to, że występowaliśmy w obronie praworządności i przeciw korupcji w tym kraju. W notatkach służbowych ABW przeczytaliśmy m.in., że specjalna delegacja z Polski pojawiła się w Kiszyniowie w 2019 roku i była tam informowana przez ówczesne reżimowe mołdawskie służby o mechanizmie “laundromatu”. W rzeczywistości “laundromat” to system prania pieniędzy z Rosji przez mołdawskie banki, jednak Mołdawianie przedstawili to Polakom w ten sposób, że to Fundacja Otwarty Dialog poprzez związki z moją firmą i dziwnymi spółkami z rajów podatkowych pierze rosyjskie pieniądze. W dokumentach jest notatka analityka ABW, który szczegółowo to relacjonuje, ale konkluduje, że nie da się tego w żaden sposób dowieść!
Wiemy także, że prokuratura i służby próbowały znaleźć brudne pieniądze, łącząc naszego rzeczywistego donora, brata mojej żony Petro Kozłowskiego, z rosyjskim przemysłem obronnym i FSB oraz doszukując się w fundacji rzekomo skradzionych środków, które miał wyprowadzić z Kazachstanu główny przeciwnik Nazarbajewa Muchtar Abliazow, którego broniliśmy przed ekstradycją… do Rosji.
Podobno w działania śledcze związane z nami zaangażowano również CBA, choć nie ma w tym wszystkim nawet cienia jakiejkolwiek korupcji; trudno także mówić o szkodzie skarbu państwa – cały czas chodzi o faktyczne lub imputowane nam rozliczenia pomiędzy całkowicie prywatnymi podmiotami. Nikt nie wystawiał także lewych faktur, by sztucznie zawyżać koszty, a wszystkie przychody podlegały pełnej ewidencji i opodatkowaniu.
To śledztwo od dawna im się sypało, ale usilnie drążyli dalej. Spodziewałem się, że mogą mnie kiedyś zatrzymać, ale sądziłem raczej, że to ryzyko maleje.
Pana zdaniem prokuraturze to śledztwo się sypie?
– Po pierwsze, upadł wątek mołdawski. Rządowa propaganda trąbiła o współpracy z innymi krajami przeciw nam, ale w praktyce chodziło przede wszystkim o kleptokratyczny reżim w ówczesnej Mołdawii. Ten wątek zarzucono, gdy władzę w tym kraju przejęły siły demokratyczne i prowadzone tam śledztwa przeciwko fundacji umorzono jako motywowane politycznie obciążenie z poprzedniej epoki.
Moja żona była tam oskarżana o szpiegostwo, nielegalne finansowanie opozycji oraz pranie pieniędzy. Rządzącego Mołdawią superoligarchę Vlada Płachotniuka bolało, że razem z mołdawskimi aktywistami i opozycją lobbowaliśmy w Brukseli i Berlinie za nałożeniem na niego sankcji i wstrzymaniem europejskiej pomocy finansowej. Pretekstem do działań przeciw nam było chociażby to, że jego politycznej rywalce Mai Sandu nasza fundacja sfinansowała bilet na konferencję w Parlamencie Europejskim. Obecnie ta sama Sandu jest prezydentką demokratycznej Mołdawii, a Płachotniuk uciekł za granicę. Świat wie, że był to gangster, który trzymał władzę w kraju, gromadząc “kompromaty” na innych polityków, m.in. w ten sposób, że nagrywał ich podczas wizyt w agencjach towarzyskich, których sam był właścicielem.
Co więc pozostało polskiej prokuraturze w mojej sprawie? Uznanie, że legalne usługi świadczone w przeszłości przez moją firmę na rzecz jej zagranicznych klientów były fikcyjne i wystawiane przez nas faktury stanowiły “poświadczenie nieprawdy”. Samo to pozwala wtedy formalnie stwierdzić, że pochodzące z tych transakcji środki pochodziły z nielegalnych źródeł. Jest to całkiem sprytna prawnie, lecz raczej absurdalna konstrukcja – praniem pieniędzy staje się przyjęcie na rachunek bankowy spółki zapłaty za zrealizowane usługi. Nie dlatego, że nasi kontrahenci byli powiązani z handlem narkotykami, żywym towarem, jakimiś konkretnymi defraudacjami czy jakąkolwiek inną przestępczością – tylko dlatego, że prokuratorowi owe rozliczenia – opłacane, księgowane i opodatkowane lata temu zgodni z przepisami – wydają się nieuzasadnione. Prokuratura nic konkretnego nie jest w stanie tu wykazać i sama twierdzi, że będzie jeszcze prowadzić rozległe czynności, m.in. kierować wnioski o pomoc prawną, by dalej prześwietlać naszych kontrahentów. Szukając w ten sposób tajemniczego ukrytego mocodawcy w postaci Putina, Abliazowa czy Sorosa mieszającego się za naszym pośrednictwem w polskie sprawy, którego odnalezienie pozwoliłoby ogłosić propagandowy sukces. Przestępstwem miałoby być także dalsze transferowanie tych środków m.in. na wspieranie działalności fundacji, tylko szkopuł w tym, że wstępny wynik kontroli skarbowej fundacji wykazał, że były one wydatkowane w pełnej zgodzie z jej statutem – na obronę więźniów politycznych i dysydentów czy pomoc Ukrainie. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości! Te pieniądze do nikogo z powrotem “nie wracały”.
Kuriozalne jest w tym kontekście twierdzenie prokuratora o “niskich pobudkach” i “wysokiej szkodliwości społecznej” pod moim adresem, zawarte we wniosku aresztowym. Raz jeszcze podkreślam – tutaj chodzi o poddane wszelkim prawnym i rachunkowym rygorom rozliczenia prywatnych podmiotów, które nie mają w związku z tym do siebie żadnych roszczeń, a państwo nie poniosło na tym tle żadnej szkody. Żadnych zastrzeżeń w tym zakresie nie miały też fiskus ani jakiekolwiek organy państwa polskiego przed 2017 rokiem, kiedy skrytykowaliśmy działania partii rządzącej.
Nawet jeśli w przyszłości pan, pana żona i Fundacja Otwarty Dialog wygralibyście wszystkie sprawy przed sądem, to to, co się stało, mocno naruszyło wasze życie.
– Gdy w 2018 r. moją żonę Ludmiłę Kozłowską wydalono z Polski, jako “zagrażającą bezpieczeństwu państwa”, de facto wyrzucono również mnie. Nie dało się również w takich warunkach prowadzić dalej działalności gospodarczej w Polsce, zwłaszcza kiedy naruszono tajemnicę skarbową, a Karnowscy w swoich paszkwilach zaczęli publikować dane o naszych kontrahentach i rozliczeniach z nimi.
Niczego – wbrew insynuacjom – nie ukrywaliśmy: fundacja wychodziła poza swoje obowiązki sprawozdawcze i publikowała listy darczyńców w internecie, w tym naszą firmę i rodzinę mojej żony, a organy skarbowe od lat znały sytuację firmy. Obowiązywała nas natomiast tajemnica handlowa i narażanie naszych partnerów biznesowych i osób trzecich na medialną nagonkę i zainteresowanie polskich służb w oczywisty sposób nam zaszkodziło. Musieliśmy się zmierzyć potem z różnymi pretensjami, ale oczywiście pretensje mogę mieć tylko do siebie – sprowokowałem te wszystkie ataki swoim tekstem. Pieniądze w biznesie lubią ciszę, a w szczególności odnosi się to do bardzo na to wyczulonych przedsiębiorców ze Wschodu, głównie z Ukrainy, z którymi współpracowaliśmy. Nie mogłem jednak postąpić inaczej – czułem, że jestem to winny tym wszystkim ludziom, którzy przeciwko tej skrajnie szkodliwej władzy protestowali od końca 2015 r., począwszy od konfliktu o Trybunał Konstytucyjny. Jednym z nich był nasz przyjaciel i członek Rady Fundacji, współzałożyciel Amnesty International w Polsce Bogusław Stanisławski. Był to już wtedy 90-letni pan, który niemal codziennie dojeżdżał z Pruszkowa na manifestacje do Warszawy.
Prawicowe media zarzucają Onetowi, że ich dziennikarz jest naszym rzecznikiem prasowym, bo przez kilka lat opublikował około dwudziestu rzetelnych artykułów na nasz temat. Tymczasem zniesławiający nas portal wPolityce braci Karnowskich opublikował od 2017 roku na nasz temat przeszło trzysta szkalujących materiałów, czasem po kilka dziennie.
Jak dotąd cały czas wygrywamy. Wygraliśmy spory o zawieszenie zarządu fundacji, pisowskim europosłom nie udało się odebrać nam akredytacji przy instytucjach UE w Brukseli, udzielono nam wielu zabezpieczeń w postępowaniach o ochronę dóbr osobistych, a TVP kasowała już niektóre zniesławiające nas materiały. Sąd Administracyjny w Warszawie w tym roku już po raz trzeci orzekł, że materiały ABW były zbyt ogólnikowe i niewystarczające, by wydalić z kraju moją żonę, i nakazał wojewodzie i szefowi Urzędu ds. Cudzoziemców ponowne rozpatrzenie sprawy, uchylając ich poprzednie decyzje. Sąd Okręgowy w Lublinie wypuścił mnie teraz z aresztu.
Wiem jednak, że ta walka będzie trwała jeszcze lata. Na pewno tak długo, jak PiS jest u władzy. Możemy się z ich strony spodziewać wszystkiego, np. kolejnych stawianych mi zarzutów i zatrzymań.
“Coś może być na rzeczy” – to zdanie w waszej sprawie powtarzały nie tylko PiS-owskie środowiska, ale również część liberalnych. Skąd to się wzięło?
– Niestety, naiwnością byłoby sądzić, że środowisko polskich organizacji pozarządowych i instytucji zajmujących się sprawami wschodnimi wspiera się nawzajem w walce o wspólną sprawę. Liczą się przede wszystkim stare znajomości i relacje finansowe związane np. z polityką dysponowania grantami na działania pomocowe.
Wzbudzaliśmy nieraz niechęć polskiej dyplomacji, bo działaliśmy inaczej. Byliśmy organizacją, która przekazywała Majdanowi, a potem ukraińskim wolontariuszom i żołnierzom kamizelki kuloodporne i hełmy. Takimi działaniami, zdaniem części ekspertów, działaczy czy urzędników, przekraczamy granice, wychodzimy przed szereg, powodujemy trudne sytuacje dyplomatyczne. Pamiętam, jak ówczesny ambasador Polski w Kijowie prosił nas w pierwszych tygodniach ukraińskiej rewolucji, żebyśmy nie stawili “polskiego namiotu”, obwieszonego polskimi i unijnymi flagami na Majdanie, bo nie wiadomo, kto wygra, a Polska musi zachować kanały kontaktu z obydwoma stronami konfliktu. Odmówiliśmy, bo jesteśmy niezależni, inaczej rozumiemy polską rację stanu i obowiązek solidarności z sąsiadami i przyjaciółmi w potrzebie.
Są eksperci czy działacze szacownych organizacji pozarządowych, którzy uważają, że skoro są od nas dwa razy starsi i przyjaźnią się z innymi kluczowymi postaciami ze środowiska liberalnego w Polsce, to wszyscy powinni nieformalnie zabiegać o ich aprobatę. Mamy relacje o tym, jak to ktoś do kogoś przyszedł i jako “zaufany ekspert” i stary przyjaciel doradzał, by wobec nas “zachować ostrożność”, bo jesteśmy “podejrzani”. Bo tacy młodzi, rozpychają się wszędzie i “nie wiadomo, skąd się wzięli i kto za nimi stoi”. Ktoś mnie z czasem za to otwarcie przeprosił, bo poczuł się wykorzystany w mojej sprawie. Ktoś inny nie.
Rozmawiała Aleksandra Szyłło
Źródło: wyborcza.pl