Reakcje służb mundurowych na wystąpienia demonstrantów – i w USA, i w Polsce – można traktować jako papierek lakmusowy stabilności władzy.
Mija tydzień, odkąd w USA doszło do – kuriozalnej, ale jednak – próby zamachu stanu czy, jak nazywają to Amerykanie, insurekcji, a więc zbrojnego powstania. Oba terminy mają w Polsce jednoznacznie pozytywne konotacje, bo kojarzą nam się z walką o odzyskanie niepodległości w okresie zaborów. W kontekście demokratycznego państwa prawa chodzi jednak o przestępstwo, czyn karalny (w przeszłości skutkujący wyrokiem śmierci) polegający na siłowym obaleniu legalnej władzy. Za „wzniecanie insurekcji”, w rezultacie czego zginęło pięć osób, a wiele odniosło obrażenia, Donald Trump jako pierwszy w historii prezydent USA został właśnie poddany po raz drugi procedurze impeachmentu. Jego wina jest na tyle ewidentna, że impeachment poparła nawet część Republikanów, a więc partii samego Trumpa.
Napastnicy z Kapitolu przez kilka godzin nie tylko dokonywali poważnych przestępstw w świetle kamer i z odsłoniętymi twarzami, ale wręcz sami chwalili się tym w mediach społecznościowych, podając swoje nazwiska dziennikarzom. W jednym z bardziej komicznych przykładów braku autorefleksji kobieta, która przedstawiła się przed kamerą, skarżyła się na potraktowanie jej gazem łzawiącym za to jedynie, że wdarła się do Kapitolu „w celu dokonania zamachu stanu”.
Władza jest z nami, więc wszystko nam wolno
Ci ludzie wierzyli, że to, co robią, jest słuszne, legalne i konieczne. Z wielu powodów. Po pierwsze, czuli się usprawiedliwieni, bo – jak potwierdził to właśnie Kongres – do działania namówił ich sam prezydent. Po drugie, ich ślepa determinacja wynikała ze zwyczajnej głupoty, bo – nie oszukujmy się – dumne noszenie bluzy z napisem „Camp Auschwitz” raczej nie idzie w parze z inteligencją.
Po trzecie wreszcie, ludzie ci – rasiści, wyznawcy teorii spiskowych, w przeważającej większości biali mężczyźni – żyją w przekonaniu, że są grupą uprzywilejowaną. Dlatego nie bali się szturmować Kapitolu w wojskowych mundurach, uzbrojeni w pałki, kije, miotacze gazu, koktajle Mołotowa. Podłożyli nawet bomby w siedzibach obu partii, co przeszło praktycznie bez echa.
Przeciwnikom rządu wolno znacznie mniej
Reakcja władz na ich działania kontrastuje z tym, co obserwowaliśmy podczas protestów Black Lives Matter, w czasie których nawet pokojowe przemarsze były zabezpieczane – ale też atakowane – przez setki uzbrojonych po zęby funkcjonariuszy Gwardii Narodowej. Protestujący byli tam często bici bez najmniejszej prowokacji, jak ów słynny weteran w Portland, stojący nieruchomo pod razami policyjnych pałek czy siedemdziesięciopięciolatek w Waszyngtonie pchnięty bez powodu na chodnik, gdzie niemal wykrwawił się na śmierć wśród
maszerujących funkcjonariuszy.
Podobny kontrast widzimy w zachowaniach władz wobec protestujących w Polsce. Demolujący Warszawę neofaszyści, podpalający mieszkania, rzucający kostką brukową w kobiety, byli w najlepszym wypadku oddzielani kordonem policji dla zachowania bezpieczeństwa (nie jest jasne, czyjego). Natomiast kobiety domagające się podstawowych praw, podobnie jak inne grupy obywateli, które wcześniej demonstrowały przeciw tej samej opresyjnej władzy, były traktowane gazem i poniewierane na bruku, bezkarnie łamano im ręce. Bo przecież to one stanowią największe „zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego”.
Władza dryfuje ku skrajnościom
Owszem, stanowią zagrożenie, ale nie dla bezpieczeństwa narodu, lecz dla hegemonii coraz skrajniejszej prawicy, która już bez ogródek, ramię w ramię z narodowcami i grupami faszystów wszelkiej maści kurczowo trzyma się władzy w Polsce i paru innych krajach Zachodu. PiS nie musi już subtelnie flirtować z Bosakiem, tak jak Trump nie wstydzi się poparcia neonazistów terroryzujących Waszyngton – ba, w publicznym wystąpieniu oświadcza, że ich kocha. Bo przy naturalnym dla prawicy (ale też dla skrajniejszej lewicy) ciągłym odsuwaniu się od centrum (czyli stanu równowagi) jest tylko kwestią czasu, gdy innego poparcia zabraknie.
Emblematyczny był słynny już chuligan, który zatrzymany przez policję zapewniał z płaczem: „Panowie, jestem z wami!”. Był to jeden z nielicznych przypadków, gdy prawicowa władza nie okazała pobłażliwości prawicowym ekstremistom. W Waszyngtonie podczas ostatnich zajść takiej surowości prawie nie było. Istnieją nawet podejrzenia, że niektórzy funkcjonariusze policji świadomie pozwolili atakującym wtargnąć do chronionych budynków. Dopiero w następnych dniach federalne organy ścigania, wiedząc, że nowa administracja może wkrótce je rozliczyć, rozpoczęły aresztowania Trumpowych ekstremistów. Trudne to zresztą nie było, skoro sami chwalili się w mediach swoimi wyczynami. Szef lokalnej policji w Waszyngtonie podał się za to do dymisji, a wobec jego podwładnych prowadzone jest śledztwo.
Przed samym upadkiem władza pałuje już wszystkich
Reakcje służb mundurowych na wystąpienia demonstrantów można więc traktować jako papierek lakmusowy stabilności władzy, a zarazem szerszych trendów politycznych. Mówiąc wprost, policja pałuje tych, których chcą pałować ich polityczni zwierzchnicy, a ci chcą pałować tych, którzy zasługują na pałowanie w oczach ich wyborców. Dlatego też u schyłku PRL-u milicja pałowała już wszystkich po równo. Przy braku jakiegokolwiek poparcia społecznego władza nie musiała zawracać sobie głowy rozstrzyganiem, kogo pałować, a kogo nie.
Jak to mówią, najciemniej jest przed świtem. Dlatego, paradoksalnie, wyczekuję dnia, gdy PiS, pozbawione już – podobnie jak Trump – wszelkiej legitymacji do sprawowania władzy, zacznie pałować wszystkich. Grup, których nie pałuje, jest zresztą coraz mniej. Mam nadzieję, że podobnie będzie w innych krajach pod władzą (mniej lub bardziej otwarcie) autorytarnych reżimów. Nasze siniaki się zagoją. Poparcie dla opresyjnej prawicy natomiast szybko nie powróci.
Źródło: wyborcza.pl